TAŃCZMY PANU O ZMIERZCHU
Bóg jest w każdym z nas – mówią derwisze z Sudanu.
Każdy może go wielbić na swój sposób.
Również tańcem, ekstazą i zapomnieniem się w opętańczym uniesieniu
Tekst i zdjęcia: Marcin Jamkowski / Adventure Pictures
Bębny słychać było z oddali. Niskie, rytmiczne, miarowe bicie niosło się echem wśród mizernych muzułmańskich nagrobków. Przez cmentarz na Omdurmanie w starej dzielnicy Chartumu ciągnęły tłumy wiernych. Jedni okutani w skromne śnieżnobiałe dżallabije, inni wystrojeni w szaty pozszywane z tkanin we wszystkich kolorach świata. Derwisze. Mijali mnie czarni jak smoła mieszkańcy południowego Sudanu i ledwie oliwkowi Nubijczycy z północy. Pozdrawiałem idących pasterzy Bedża o charakterystycznych kręconych włosach i przypominających rastafarian Etiopczyków z dredami. Typową dla Chartumu mieszankę nacji i kolorów.
– Haładzia! Chodź z nami! – krzyknął do mnie jeden z przechodzących derwiszów. Haładzia, to określenie białego podróżnika w miejscowym dialekcie arabskiego. Nie ma w sobie obraźliwego odcienia latynoskiego słowa „gringo” czy lekceważącego rwandyjskiego „muzungu”. Wyraża raczej zainteresowanie osobą wędrowcy, który przybył do przymkniętego na świat Sudanu.
Zapraszający do ceremonii derwisz miał dziwne, nieobecne oczy. Może był już uskrzydlony ekstatyczną wieczorną piątkową modlitwą, a może „upalony” lokalnymi ziołami. Nie zauważyłem jednak w jego wzroku niczego groźnego. Żadnej agresji. Ani śladu złych intencji.
– A można? – upewniłem się łamaną arabszczyzną.
– Wszystko można!
Przyłączyłem się do pochodu. Tłum na wpół nieobecnych derwiszów pociągnął mnie na plac, gdzie przy dźwiękach bębnów rozpoczynała się ich święta suficka ceremonia.
Jesteśmy jak rzeka, co zna swoja moc, w która stronę
Ruszymy, tam będzie jej koryto. Gdy Bóg zechce.
Derwisze to islamscy mistycy należący do bractw sufickich. Choć sufizm jest niesłychanie popularnym w Sudanie ruchem religijnym, to nawet od samych muzułmanów trudno usłyszeć jego zadowalającą definicję. Arabiści mówiąc o tym prądzie często cytują anegdotę z dzieła Mowlana Jalaluddina Rumiego, XIII wiecznego sufickiego mędrca i poety z dzisiejszej Turcji, o słoniu zamkniętym w ciemnym pokoju. Każdy, kto miał go opisać na podstawie dotyku robił to na inny sposób – zależnie jakiej dotknął części ciała zwierzęcia. Podobnie z sufizmem – ilu opisujących, ile szkół – tyle różnych zdań. Często rozbieżnych. Jedyne, co da się powiedzieć na pewno o sufizmie, to że opiera się na dwóch zasadach: ascezie i medytacji. Przejawem pogardy derwiszów dla spraw doczesnych stał się brak dbałości o ubiór, mieszkanie i wyżywienie; czasem również ucieczka od władzy doczesnej, politycznej. Podkreśleniem ich bliskości z Bogiem stało się szczególnie intensywne wypełnianie obowiązków religijnych.
Samo słowo sufi pochodzi od arabskiego suf – określającego wełnę, z której tkano włosiennice noszone przez mistyków jako symbol pokory (zwyczaj prawdopodobnie przejęty od chrześcijańskich mnichów). Choć są i tacy, którzy twierdzą, że źródłem jest greckie słowo sofia – mądrość, wiedza – wszak sufi dążyli do poznania, do gnozy.
Stosujący na co dzień ascezę mistycy byli ludźmi ubogimi. Wkrótce Arabowie zaczęli ich nazywać fakir – nędzarz. Powszechnie tez przylgnęło do nich określenie darwisz z perskiego oznaczające biedaka. I właśnie jako derwiszów poznał ich świat Zachodu.
W Panie mym życie całe szukałem pociechy.
Kajałem się za ludziom wyrządzone grzechy.
Wszystko to teraz utopiłem na dnie czary.
Oddałem za wiersze i chwile uciechy.
Nad głównym placem cmentarza górowała gubba – nakryty wyniosłą, ozdobną kopułą grobowiec świętego męża – szejcha Hameda al–Nil. Ten XIX-wieczny mistyk był sudańskim przywódcą jednego z najstarszych sufickich bractw – qadiriji. Co piątek wyznawcy z jego tariki, czyli bractwa (dosłownie po arabsku to droga) spotykają się przy grobie mistrza.
Wokół placu stoi kilkaset osób. W rytm muzyki zaczynają poruszać się i falować. Do pierwszych bębnów, które przywoływały strumienie derwiszów na plac, dołączają się kolejne. Wielkie, obciągnięte oślą skórą w które muzycy walą zakrzywionymi patykami odzywają się teraz na przemian z małymi bębenkami – uderzanymi dłońmi. Za chwilę instrumentarium wzbogaca się o piszczałki. Wszystko w transowym rytmie od którego nogi same zrywają się do ruchu. Czuje, ze chcąc nie chcąc i ja się jemu poddaje.
– Haładzia! Chodź do nas! – zachęca mnie jeden z mistrzów ceremonii.
– Szokran dżezilen! – dziękuję po arabsku na ile potrafię, zrzucam sandały (plac należy do meczetu, wypada po nim chodzić tylko na bosaka) i z aparatem na szyi puszczam się pomiędzy rozkołysanych derwiszów. Od tej pory nikt już na zagranicznego gapia nie zwraca uwagi. Ceremonia nie jest wykonywana dla turystów, wynika z ich wewnętrznej potrzeby, więc i moja obecność nie jest dla nich w ogóle ważna.
Dwóch kiwających się obok mnie derwiszów odpala bahura – to rodzaj kadzidła nabitego wonnościami, ziołami, żywicami z akacjowca i innych drzew. Wydobywający się z niego dym ma oszołomić uczestnika, „odkleić” go od ziemi i umożliwić mu kontakt z Bogiem. Obaj nurzają się w obłokach wydobywających się z prostej, glinianej kadzielnicy. Podchodzę bliżej, wciągam dym i w słodkawym zapachu poszukuję jakiejś narkotycznej nuty. Czytałem, o derwiszach którzy upijają się winem przed ceremonią, albo używają środków odurzających, ale w tym bahurze chyba nie zostało użyte nic, czego zabrania sudańskie prawo koraniczne.
Dymiący kielich wędruje z rąk do rąk. Kolejni derwisze nagarniają dym pełną garścią i wdychają do płuc. Jak mówią – wszystko po to, by wyzwolić duszę od doczesnych rozrywek i wejść na mistyczną drogę ku odnalezieniu Boga. Poszukać go w sobie.
Wkrótce zaczynają się recytacje i śpiewy. To dikr – rytuał z VIII w. (zwany też zekr lub zikr) – polegający na gromadnych modlitwach i litaniach w których wymienia się imiona Boga. Wokół mnie rozbrzmiewa La ilaha illa llahu – pierwszy wers muzułmańskiego wyznania wiary, który znaczy „nie ma Boga prócz Allaha”. Dziesiątki derwiszów powtarza dalsze wersy wyznania i sury Koranu.
Miarowy rytm, ekstatyczna muzyka, podniosły nastrój i zapewne obłoki dymu z bahurów wprawiają kolejnych derwiszów w trans. Jedni z nich stoją jak oniemiali i modlą się patrząc w niebo, inni podrygują, kilku przetacza się na miękkich nogach przez plac wzbijając tumany kurzu. Wreszcie pojawiają się i wirujący derwisze. Kręcą się wokół własnej osi. Na jednej nodze, równo, miarowo. Nie robią na nich najmniejszego wrażenia ani trzaski migawki aparatu, ani nawet błyski flesza. Są zupełnie nieobecni. Stopieni w mistycznej modlitwie w jedność z Bogiem. Stojącym wokół kręgu ludziom udziela się nastrój – zaczynają miarowo klaskać w rytm wszechogarniającej muzyki. Tancerze na piasku zapadają w coraz głębszy trans…
Bez Twej zgody nawet wino jest bez mocy.
Różaniec traci sens bez Twej pomocy.
Bez Twej, Panie, łaski i natchnienia, tańczyć
Nie potrafię nawet pod osłoną nocy.
Pierwsi mistycy muzułmańscy pojawili się na terenie dzisiejszego Iraku – w Basrze, Kufie i Bagdadzie już w VIII i IX w. Nowy prąd religijny początkowo przyjął się wśród warstw średnich, głównie rzemieślników perskich i aramejskich i był traktowany jako rodzaj bractwa zawodowego. Ci najwcześniejsi sufi opowiadali się za alegoryczną interpretacją Koranu (w miejsce dosłownej), co stawało w sprzeczności z ortodoksyjna nauką islamu (i z czasem doprowadziło do otwartej wrogości). Medytowali nad natura człowieka w obliczu Boga i nad ideą Boga zawartą w Koranie. Naturalną koleją rzeczy było kształtowanie się wokół najsilniejszych sufickich nauczycieli bractw i szkół mistycznych – tarik. Jedną z najstarszych i największych z nich jest qadirija. Założona została w XII wieku w Bagdadzie przez Abdula Qadira Gilaniego, niedoszłego prawnika, który ćwierć wieku spędził jako wędrowny derwisz w Mezopotamii, by mając lat 50 rozpocząć nauczanie. W ciągu 40 lat udzielania nauk, jak sam twierdził, nawrócił wielu żydów i chrześcijan. Zmarł w 1166 r. Początkowo rozprzestrzenianie się qadriji szło opornie. Sława Abdula Qadira zaczęła rosnąć dopiero w drugiej połowie XVI w, kiedy bractwo qadriji trafiło na ziemie obecnego Sudanu – do królestwa Fundż, na ziemie dawniej chrześcijańskie, a wówczas już zwane Czarnym Sułtanatem.
Do dziś w Sudanie działa wiele bractw sufickich i większość sudańskich muzułmanów należy do któregoś z nich. Kilkanaście milionów tamtejszych sufich to największa mistyczna społeczność na świecie. Sufi są wśród ministrów i byłych prezydentów kraju.
Bez Twej łaski, Panie, prochem jestem, niczym.
Każda chwila gdym jest poza Twym obliczem
Minęła godzina ekstatycznych tańców derwiszów zgromadzonych przy grobowcu duchowego przywódcy. Większość tancerzy jest wypalona do cna. Kilku jeszcze przed chwilą rześko wirujących padło na ziemię i z trudem łapie powietrze. Dwóch stoi naprzeciw siebie, patrząc otępiałym wzrokiem. Ktoś toczy pianę. Jeden z derwiszów klęczy, wije się z wewnętrznego bólu, a z palców obu dłoni robi sobie rogi. Czeka. Na wezwanie muezina do wieczornej modlitwy. Kiedy ten najbardziej charakterystyczny dźwięk Orientu rozlega się nad okalającym gubbę cmentarzem, wszyscy uczestnicy ceremonii odzyskują trzeźwość umysłu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stają w karnych szeregach zwróceni twarzami w stronę Mekki i zatapiają się w tradycyjnej muzułmańskiej modlitwie. Stoję i ja pomiędzy nimi, tam, gdzie mnie zastał koniec misterium i w skupieniu rozmawiam ze swoim Bogiem.
– Biały Sudańczyk – żartują ze mnie po modlitwie sąsiedzi. – Może przyjdziesz za tydzień?
– Chętnie. Bardzo chętnie…
Cytaty pochodzą z książki Andrzeja Kotnowskiego i Janusza Krzyżowskiego „Modlitwy Sufich”, wyd. AKOT, Warszawa 2006
Artykuł był opublikowany w magazynie Newsweek