P ośrodku lasów Puszczy Kampinoskiej, niedaleko podwarszawskiej wsi Łomna, stoją dwie potężne hale. Z zewnątrz wyglądają jak przemysłowe magazyny wysokiego składowania, jakich wiele przy pobliskiej drodze szybkiego ruchu. W ich środku jednak zamiast owoców sukcesu ekonomicznego, schronienie znalazły skarby naukowe. To kolekcja Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk. Liczy sobie około sześciu milionów okazów zoologicznych. Ile dokładnie ich jest nie wiadomo, dokładnie eksponaty nigdy nie zostały policzone. Jest wśród nich całe bogactwo światowej fauny: od ogromnych wypchanych ssaków, stojących niczym chińscy wojownicy w grobowcu cesarza, przez wypreparowane ptaki ciasno poukładane w szufladach. Od gadów, płazów i ryb pływających w słojach z formaliną, aż po setki tysięcy owadów przybitych szpilkami w przeszklonych gablotach. Część zbiorów stoi wprost na podłodze, inne na półkach aż pod sufit, a wiele spoczywa w stylowych szafach, które same podobnie jak eksponaty pamiętają nawet XIX wiek i zawiłe historie kolekcji.
Pantery i puma trafiły do kolekcji prawdopodobnie na przełomie XIX i XX wieku, jednak ich dokładne pochodzenie jest nieznane. Więcej światła na ich losy rzucą planowane badania historyczne
Przychodzi uniwersytet do barona
Półmetrowej wysokości bielik groźnym wzrokiem spogląda z góry na przechodzących. Ma błyszczący dziób i brązowo-kremowe pióra, a jasne przebarwienia i ostre szpony dopełniają obrazu dumnego ptaka, który widnieje w godle Polski.
– To jeden z naszych najstarszych eksponatów. Zapewne pamięta początki kolekcji – mówi prof. Dariusz Iwan, Kierownik Muzeum.
Prof. Dariusz Iwan, Kierownik Muzeum
Monumentalny bielik przywędrował do Warszawy w pierwszych dniach lutego 1819 roku razem z około 20 tysiącami innych okazów. „Wiezione były na czterech furmańskich brykach”, wspominają autorzy z epoki. Kolekcja pochodziła ze zbiorów śląskiego prawnika i ornitologa amatora, barona Sylwiusza Münkwitza, który gospodarował w Gronowicach na ziemiach należących do rodziny Hohenlohen. Marzeniem barona było zdobycie do swojej kolekcji wszystkich ptaków żyjących na terenie Niemiec. Część upolował (i prawdopodobnie wypchał) sam, a część kupił od wiedeńskich kolekcjonerów. Ponoć do celu brakowało mu zaledwie 40 gatunków. Starzejący się baron postanowił sprzedać pod koniec życia swój unikatowy zbiór tworzącemu się właśnie Królewskiemu Warszawskiemu Uniwersytetowi, jak nazywała się wówczas uczelnia utworzona przez cara i króla Polski (dziś Uniwersytet Warszawski), który pilnie poszukiwał eksponatów do swojego Gabinetu Zoologicznego. Münkwitz chciał za kolekcję 15 tys talarów. Jednak nadzorująca wówczas szkolnictwo nad Wisłą Komisja Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego uznała kwotę za zbyt wygórowaną i do transakcji nie doszło. W trakcie negocjacji baron zmarł. Targu z Komisją dobili pod koniec 1818 r. jego spadkobiercy – na kwotę 11 tysięcy.
– Przywiezione zbiory umieszczono w kilku salach Pałacu Kazimierzowskiego. To dawna Villa Regia, prywatna rezydencja królów Polski, a dzisiaj siedziba rektoratu Uniwersytetu Warszawskiego – mówi dr hab. Hubert Kowalski, archeolog i dyrektor Muzeum UW. Co poza bielikiem było w tych zbiorach – niestety nie wiadomo dokładnie. Nie zachował się żaden spis. Choć jest szansa, że jeszcze się znajdzie w jednym z archiwów rosyjskich.
Niemal od razu rozpoczęła się rozbudowa kolekcji: Komisja kupiła zbiór 9 tys. muszli od hrabiny Rozalii Rzewuskiej z Opola, wcieliła zbiory muszli i owadów z Liceum Warszawskiego oraz nabyła zbiory owadów, mięczaków i skorupiaków od prof. historii naturalnej Fryderyka Hoffmanna. Dokonano także pierwszych zakupów zagranicznych na aukcjach w Wiedniu i Berlinie – m.in. owadów brazylijskich, pancernika, grzbietoroda (płaz z Surinamu) oraz kobry. Pieczę nad kolekcją i jej opracowywanie naukowe powierzono Feliksowi Pawłowi Jarockiemu, zoologowi wykształconemu w Berlinie i Paryżu, który uczestniczył w negocjacjach z baronem Münkwitzem.
Jarocki zamieszkał na terenie Uniwersytetu Warszawskiego i szybko zaprzyjaźnił się z sąsiadem – Fryderykiem Chopinem. Obaj podróżowali razem do Berlina, gdzie Jarocki Chopinowi przedstawiał naukowców, m.in. Aleksandra von Humboldta, zaś Chopin Jarockiego prowadzał na koncerty.
Salon wielkich ssaków
Dostojny żubr stoi naprzeciw wejścia. Ma zmierzwione brązowe futro i pochyloną mocno głowę. Skręcił ją w lewo, a wzrokiem spode łba popatrzył tak, jakby zaraz chciał ruszyć do szarży i wziąć kogoś na rogi. W takiej pozie dosięgnął go strzał. I w takiej został wypchany.
– Jarocki o zgodę na odstrzał dwóch żubrów w Puszczy Białowieskiej wystarał się u samego cara. Warunkiem władcy jednak było, że mają one trafić na potrzeby naukowe – opowiada prof. Iwan i dodaje: – Ale nikt nie przypuszczał jak zaawansowana będzie to nauka!
Kiedy w 1830 roku odstrzelono żubry i trafiły one do Gabinetu Zoologicznego, stały się lokalną sensacją. Już wówczas wiadomo było, że to zwierzęta zagrożone, towarzyszyła im też aura legendy tura – widziano w nich jakiegoś krewnego dawnych królów puszczy.
– Kilka lat temu postanowiliśmy prześwietlić naszego żubra. Oczywiście nie jechaliśmy z delikatnym okazem do szpitala, poprosiliśmy o pomoc policyjnych saperów i antyterrorystów. Przyjechali do Łomnej z przenośnym rentgenem do prześwietlania podejrzanych pakunków na lotniskach. I wtedy żubr stał się sensacją po raz drugi – mówi prof. Iwan. Okazało się, że preparator dwa wieki temu zostawił wbrew obecnej praktyce wewnątrz zwierzęcia jego kości. – Dzisiaj to dla nas bezcenne źródło historycznego DNA! Można będzie przeprowadzić np. porównania oryginalnej populacji białowieskiej z osobnikami specjalnie hodowanymi dla reintrodukcji po II wojnie światowej – mówi zoolog.
Obok dwóch wypchanych żubrów w Gabinecie Zoologicznym pojawiły się wkrótce i inne duże zwierzęta: krokodyle, lampart, pawian oraz dużo ptaków – cześć kupowano na aukcjach, a część to były wypchane zwierzęta padłe w wędrownych menażeriach zaglądających do Warszawy.
Dominika Mierzwa-Szymkowiak wśród części ssaków zgromadzonych w kolekcji zoologicznej Muzeum i Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk
– Dzisiaj to brzmi makabrycznie, ale pamiętajmy, że na początku XIX w nie było w Warszawie ogrodu zoologicznego w którym można by na co dzień zobaczyć egzotyczne zwierzęta. Gabinet Zoologiczny dawał ludziom jedyną szansę na kontakt z bogactwem i różnorodnością świata dzikiej przyrody – mówi dr hab. Hubert Kowalski. Sam Jarocki w 1825 r. ruszył w pierwszą wyprawę po zbiory – nad Morze Czarne przywożąc muszle kopalne i 46 okazów zwierząt współczesnych. Car ofiarował warszawskiej kolekcji słonia do wypchania, zaś minister pozwolił na dobudowanie piętra w sąsiednim budynku na kampusie uniwersytetu (dziś budynek Wydziału Historii) „tworząc najpiękniejszy lokal na pomieszczenie tego zbioru” jak pisał kronikarz. Gabinet Zoologiczny zajmował 17 sal, miał obszerną bibliotekę, był od 1825 r. otwarty dwa razy w tygodniu dla publiczności i szybko stał się nie tylko miejscem nauki studentów zoologii, ale i towarzyskim salonem Warszawy.
fot. Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego
O pożytkach z biegania po lasach
Drewniane szuflady wysuwają się z wiekowej szafy z wyraźnym skrzypnięciem. W każdej z nich z pietyzmem poukładane są małe papierowe pudełka, wypełnione ptasimi jajami. Różne kolory, wielkości, wzór. Obok pudełka ze ssakami. Wszystkie okazy wyposażone w odręcznie wypisywane karteczki. Na wielu z nich pojawia się to samo nazwisko – Taczanowski.
Dobra passa dla Gabinetu Zoologicznego po raz pierwszy skończyła się w 1831 roku. W ramach represji po powstaniu listopadowym car zamknął uniwersytet i obciął fundusze dla kolekcji. – Jednak Jarocki spadł na cztery łapy. Nie tylko nie został usunięty ze stanowiska, ale wręcz został dyrektorem wszystkich gabinetów naukowych: Zoologicznego, Mineralogicznego, Fizycznego i Sztuk Pięknych. Jak to się stało? Odpowiedź znaleźliśmy w Petersburgu – mówi Hubert Kowalski. W tamtejszych archiwach państwowych zachowały się wiernopoddańcze listy jakie Jarocki wysyłał do cara. Pisał w nich m.in, że nie tylko nie brał udziału w powstaniu, ale również „wrogiej armii nie popierałem, ani ja, ani moja żona”. – Nie wiadomo czy to z powodu takiej postawy, czy to z powodu plagiatu, o jaki został oskarżony przez jednego ze studentów, ale na uniwersytecie i wśród naukowców warszawskich był nielubiany i unikano z nim współpracy – dodaje Hubert Kowalski.
Jarocki prowadził gabinet przez 42 lata.
Sytuację zmieniło dopiero zatrudnienie w 1855 r. w Gabinecie Zoologicznym 36-letniego zoologa – samouka Władysława Taczanowskiego. Ojciec Taczanowskiego był oficerem napoleońskim i zadbał o wczesną edukację syna. Kiedy jednak zmarł, młody absolwent liceum nie miał pieniędzy na dalszą naukę. Kolejne cztery lata spędził więc, jak pisze jego biograf, „włócząc się po lasach, polach i bagnach, dla podpatrywania życia ptaków”. Zdobyte wtedy umiejętności Taczanowski, który został dyrektorem, po odejściu Jarockiego na emeryturę w 1862 r, wykorzystywał do organizowania licznych wypraw. Sam zbudował kolekcję polskiej fauny – bardzo wówczas słabo znanej! – ssaków, ptaków i ptasich jaj. Zadbał też o mecenat Aleksandra i Konstantego Branickich, polskich magnatów, którzy nie tylko sami przywozili okazy dla Gabinetu, ale sponsorowali też zakupy zbiorów a innych placówek w Europie. Z wyprawy do Górnego Egiptu i Nubii przywieźli mumię (zaginęła z czasie II wojny), a także kilkadziesiąt nowych gatunków ssaków, gadów, ryb, muszli i owadów, a z Algierii lwa. Zaś księcia Władysława Lubomirskiego namówił na sponsorowanie publikowanych przez Gabinet wydawnictw naukowych.
Okazy ptaków z rodziny wróblowatych zebrane głównie na obszarach Azji m.in. przez Benedykta Dybowskiego, Jana Kalinowskiego i Michała Janowskiego w II połowie XIX wieku
– Ich ekspedycje, lub wyprawy przez nich sponsorowane przywoziły do kolekcji pierwsze egzemplarze fauny z Ameryki Południowej, Afryki, Australii i Bliskiego Wschodu – wspomina prof. Iwan. Za czasów Taczanowskiego liczba okazów w kolekcji wzrosła z 66 tysięcy do 114 tys. sztuk. Najszybciej rozrastał się dział ornitologiczny: „W roku objęcia przez Taczanowskiego stanowiska kustosza Gabinet posiadał 800 gatunków ptaków, a w chwili jego śmierci około 5 tysięcy. To jest blisko połowę ogólnej ilości znanych nauce gatunków ptaków całego świata” piszą prof. Iwan i Dominika Mierzwa-Szymkowiak. – To był prawdziwy złoty wiek polskiej ornitologii! – cieszy się prof. Iwan.
Jednym z najcenniejszych przywiezionych okazów była lodigezja. To mały ptak z rodziny kolibrowatych występujący endemicznie w tropikalnych lasach na terenie Peru. Odkryty został w 1835 roku przez pewnego podróżnika-myśliwego, określanego w dokumentach jako „korespondent londyńskiego domu handlowego”, ale po pierwszej obserwacji słuch o ptaku zaginął na długo. Dopiero 44 lata później wysłannik warszawskiego Gabinetu Jan Sztolcman odkrył lodigezję po raz drugi. Opisał wtedy jej zwyczaje w jednym z najlepszych na świecie angielskim magazynie naukowym, a upolowanych kilka sztuk przywiózł do Europy. „Dzieje odszukania tego wspaniałego kolibra stanowią najjaśniejszą kartę w historyi mojej włóczęgi w Ameryce Południowej” – pisał we wspomnieniach.
Poza wielką wartością dla nauki lodigezje miały też wartość czysto handlową. Sztolcman w liście wysłanym do swojej siostry Julii pisze tak: „Co zaś do sukni dla Ciebie, to się nie kłopocz; sprzedałem tu 3 Loddigesie za 12 funtów szterlingów, niech więc Loddigesia za suknię zapłaci.”
Lodigezja wygląda jak puszysta czarno-biała kulka z intensywnie niebieską łatką na czole. Ma długie i bardzo wąskie pióra ogonowe zakończone szafirowymi wachlarzami. Przez lata sądzono, że w czasie pieśni godowej samce lodigezji uderzają nimi o siebie tak szybko, że z klaśnięć wachlarzami wydobywają dźwięk wabiący samice. Niedawno na filmie BBC kręconym bardzo „szybkostrzelną” kamerą zauważono, że wachlarze się jednak nie stykają, a pieśń wydobywa się wprost z ptasiego gardła.
Schowek powstańców
Kiełże mają około 2 cm długości. Są bezbarwne, mają ciało silnie spłaszczone bocznie i wygięte w łuk. Drobne odnóża służą tym skorupiakom do poruszania się po dnie rzek i płytkich mórz i zbierania tam pokarmu. Same stanowią bardzo ważne pożywienie dla setek gatunków ryb i ptaków wodnych. W kolekcji w Łomnej kiełże zajmują wiele słojów, butelek i fiolek. W większości z nich oprócz blado-kremowych okazów zanurzonych w formalinie pływa jeszcze ręcznie wypisana kartka z oznaczeniem gatunku i nazwiskiem odkrywcy: B. Dybowski.
Benedykt Dybowski był jednym z najaktywniejszych naukowców działających w terenie, który współpracował z Gabinetem Zoologicznym. Przez swoje niemal stuletnie życie przysyłał do zbiorów okazy skorupiaków, ryb, mięczaków, gąbek i ptaków. W młodości ten świetnie wykształcony w Dorpacie, Wrocławiu i Berlinie przyrodnik zaangażował się w działalność konspiracyjną – był komisarzem Rządu Narodowego na Litwę i Białoruś. Przed złapaniem przez Rosjan ukrył dokumenty i pieczęcie powstania styczniowego – zaszywając je w wypchanym suhaku (azjatycka antylopa) i czapli. Zaborcy nigdy ich nie znaleźli. Aresztowany trafił do Cytadeli i został skazany na śmierć. Przed stryczkiem uratowało go tylko wstawiennictwo niemieckich zoologów i samego Bismarcka – wyrok zmieniono na 12 lat zesłania na Syberię. Dybowski na Syberii odnalazł się doskonale, do tego stopnia, że nawet kiedy już mógł wrócić do Warszawy, nadal kontynuował badania terenowe nad Bajkałem i dalej na wschód aż po Pacyfik, Kamczatkę (gdzie został naczelnym lekarzem regionu) i Wyspy Komandorskie.
Ilości okazów przysyłanych Taczanowskiemu do Warszawy były niesamowite – samych ptaków były 434 gatunki w tym 80 nowych lub wcześniej nie obserwowanych na Syberii. Spośród 120 gatunków fauny Bajkału aż 115 było wcześniej nieznanych nauce!
– Dybowski poznał w Berlinie nowe prądy w nauce, był darwinistą. Taczanowski tkwił jeszcze w kreacjonizmie. Ich spór naukowy uwidocznił się w podejściu do zbiorów. Dybowski mówił: „Trzymaj wszystko co przysyłam, bo badamy zmienność gatunkową”. Taczanowski tymczasem teorii ewolucji nie znał, zostawiał więc tylko po kilka sztuk każdego gatunku, a resztę sprzedawał w największym w XIX wieku prywatnym przedsiębiorstwie handlu okazami przyrodniczymi – paryskim Maison Verreaux. Lub wymieniał na inne gatunki – opowiada prof. Iwan.
Inni polscy podróżnicy przysyłali okazy zebrane podczas wypraw do Peru, Gujany, na Martynikę, do Ekwadoru, Korei, Abisynii, Turkiestanu, Chin, Tunezji, Kaszmiru i Tybetu. Gabinet kwitł. Był równie bogaty co petersburski. Naukowcy warszawscy zaczęli wręcz obawiać się, że zaborca w każdej chwili może tak bogate zbiory wywieźć w głąb Rosji. Postanowili więc, że kolejne okazy będą deponowane nie na terenie uniwersytetu lecz w prywatnej rezydencji Branickich – w pałacu Frascati przy ul. Wiejskiej w Warszawie. Kierownikiem muzeum Branickich został Jan Sztolcman.
Pojedynki i kolonie
W drewnianej skrzynce spoczywają na grzbiecie dwa ptaki wielkości naszej sroki. Ich kremowe pióra na brzuchu kontrastują z granatowo-grafitowymi kolorami długich lotek i różową włóczką, którą związano nogi jednego z nich. Drugi ma do łapy przywiązaną kartkę z odręcznym zapisem „Iquitos. 8 I 34 r. Tęczówka czarna. Arkady Fiedler”.
Ptaki z dorzecza górnego biegu Amazonki. Jedyny gatunek nowy dla nauki odkryty przez Arkadego Fiedlera
Obawy przyrodników ziściły się, acz o wiele później niż sądzili. W 1915 r gdy Niemcy podczas I wojny światowej podeszli pod Warszawę, Rosjanie „ewakuowali” część kolekcji Gabinetu Zoologicznego do Rostowa nad Donem. Zbiory nigdy do Polski stamtąd nie wróciły, mimo jednoznacznych zapisów traktatu ryskiego nakazujących Rosjanom ich zwrot. ZSRR tłumaczyło, że kolekcja spłonęła w Rostowie w pożarze. – Czy tak było w istocie? Jak doszło do pożaru? Czy coś ocalało? Historycy nie mają żadnej pewności. Wkrótce planujemy badania archiwalne – mówi Hubert Kowalski.
Po zakończeniu wojny i odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r. pozostałości Kolekcji Zoologicznej zostały połączone z Muzeum Branickich i stworzono Narodowe Muzeum Przyrodnicze – Dział Zoologiczny. Ponieważ jednak inne działy nie powstały, a stołeczne Muzeum Narodowe ze swoimi kolekcjami sztuki nie chciało być mylone z przyrodnikami, po dwóch latach zmieniono mu nazwę na Polskie Państwowe Muzeum Przyrodnicze. A po kilku latach jeszcze raz – na Państwowe Muzeum Zoologiczne.
– Muzeum miało świetne zbiory i w końcu niezłą nazwę, ale fatalną organizację. Miało siedzibę w budynkach Uniwersytetu Warszawskiego, ale nie było w jego strukturach. To prowadziło do ciągłych spięć. W dodatku na rozrastające się zbiory nie było dość miejsca i panowała straszna ciasnota – opowiada dr hab. Hubert Kowalski.
Nie mieściło się także ego jego pracowników. – Spory np. o to gdzie ma stanąć pewien stół nieraz kończyły się wręcz odwołaniem do kodeksu honorowego i wyzwaniem na pojedynek – mówi prof. Iwan.
Mimo wszystkich tych przeszkód muzeum zaczęło wydawać własne wydawnictwa naukowe i wysyłało ekspedycje badawcze do Brazylii (na „Darze Pomorza”), Meksyku, na Wyspy Kanaryjskie, Azory, Martynikę, Nową Fundlandię i do Kanady.
Część z tych wypraw prowadziła badania przyrodnicze i geograficzne pod kątem pozyskania przez Polskę zamorskich kolonii. Liga Morska i Kolonialna „lobbująca” na tą rzecz miała w latach międzywojennych w Polsce prawie milion członków, a Mieczysław Lepecki, adiutant marszałka Piłsudskiego, osobiście jeździł i sprawdzał potencjalne lokalizacje w Ameryce Południowej i na Madagaskarze. Na jedną z tych wypraw wziął Arkadego Fiedlera. Słynny pisarz spędził na wyspie ponad rok, a nie kilka tygodni jak Lepecki i w przeciwieństwie do adiutanta sceptycznie odniósł się do polskiego osadnictwa na Madagaskarze. Na Madagaskar wracał Fiedler kilkukrotnie. Do Warszawy przysłał bezcenną kolekcję motyli i innych owadów zebranych na tej czwartej największej wyspie świata.
Małpa i lew spoczywające dziś w jednym słoju z formaliną, trafiły do kolekcji zoologicznej prawdopodobnie z warszawskiego ZOO. Jednak kiedy i w jakich okolicznościach – tego jeszcze nie wiadomo
Pożoga
Napis na ozdobnej desce mówi: „Nayjasnieyszy Mikołaj I-szy Cesarz Wszech Rossyy. Krol Polski. & c. przysłał w darze Uniwersytetowi Krolewsk. Warszawskiemu tego Słonia w 1827 R. z Petersburga. Wypchał go w Warszawie Jan Szmitd Porucznik Korpusu Weteranow Polskich w 1828 Roku. Rysunku i proporcyi pilnował w tey robocie Professor Blank pod Dyrekcją Professora Jarockiego, który mimo swe przełożenia musiał kości głowy oddadź do Gabinetu Anatomicznego, a miejsce tychże zastąpić głową drewnianą za którą snycerz Wąsowicz wziął 18. dukatow”
W nocy z 1 na drugiego października 1935 roku kolekcja spłonęła. Nieumyślnie zaprószony ogień pochłonął lwią część stłoczonych zbiorów zwierząt kręgowych, pracownie i bibliotekę. Spaliły się wszystkie małpy (kilkaset sztuk!), wszystkie delfiny, kilkaset drapieżników lądowych i ponad cztery tysiące ptaków. Spłonęły także typy deskrypcyjne co najmniej kilkunastu gatunków, czyli takie, które są wzorcem dla naukowców jak dany gatunek wygląda. Woda i sadze uszkodziły wiele niespalonych okazów. Z części budynku nie było co zbierać. Eksponaty musiały przezimować w namiotach rozstawionych na dziedzińcu uniwersytetu. Ocalałą część kolekcji przeprowadzono do kamienicy przy Wilczej w centrum Warszawy. – Ten budynek kompletnie się do tego nie nadawał. Było tam tak ciasno, że nie mieściły się większe okazy. Dla foki przywiezionej z Syberii przebito dziurę w ścianie. Oprowadzający po kolekcji przewodnik najpierw pokazywał zwiedzającym jej pysk, a potem szedł z grupą do pokoju za ścianę i mówił „A oto drugi koniec foki Dybowskiego i kończymy zwiedzanie” – opowiada prof. Iwan.
W czasie II wojny światowej kolekcję ograbiło specjalne komando SS. Zachowały się filmy na których widać, jak żołnierze wybierają eksponaty i nakazują tragarzom wynosić je z budynku. Żubry trafiły do Augsburga. Udało się je po wojnie odzyskać. Do opieki nad zbiorami władze okupacyjne wyznaczyły jeszcze w 1939 r. jednego z woźnych – zakazując mu wpuszczania kogokolwiek, a już szczególnie byłych pracowników. Dopiero pół roku później zatrudniono kilku konserwatorów. W spokoju kolekcja dotrwała do powstania warszawskiego, kiedy to po jego upadku Niemcy spalili dwa górne piętra, a wraz z nimi około 2 milionów okazów – głównie entomologicznych. Straty sięgnęły 43,5 proc. wszystkich zbiorów!
1250 pudeł z ptakami, 21 skrzyń muszli i 40 worków z literaturą udało się wywieźć przez Pruszków do klasztoru Bernardynów w Piotrkowie, gdzie doczekały końca wojny. Co tylko się dało w sylwestra 1944 roku naukowcy zakopali w czterech wielkich dołach na dziedzińcu kamienicy przy Wilczej w Warszawie – Niemcy zgodzili się na to, bo wierzyli, że po odparciu ofensywy Armii Czerwonej wrócą po nie i wywiozą je do Rzeszy.
W piwnicy tego budynku przy Wilczej przetrwała również kolekcja chrząszczy Szymona Tenenbauma. Zbierana przez niego i ojca od 1840 do 1940 r. w Polsce, na Balearach, w Brazylii, Meksyku, USA, na Kaukazie i Bliskim Wschodzie liczyła około 150 tysięcy okazów. Równiutko w szeregach poprzybijane szpilkami owady zajmują dzisiaj 176 szklanych gablot. W ostatniej chwili przed zamknięciem w getcie entomolog zdołał zdeponować całą swoją kolekcję u Antoniny i Jana Żabińskich w warszawskim Ogrodzie Zoologicznym. Na Wilczą została ona przeniesiona tuż przed powstaniem warszawskim. Sam Tenenbaum zmarł w getcie w 1941 r.
Chrząszcze z rodziny Staphylinidae, czyli kusakowatych – jedna ze 176 gablot kolekcji Szymona Tenenbauma
Największych okazów z Gabinetu Zoologicznego nie dało się nigdzie schować. Ofiarowany ponad sto lat wcześniej przez cara słoń padł prawdopodobnie ofiarą mrozu – ktoś chcąc się ogrzać odłamywał go po kawałku… na opał. Z wnętrza wypadła deska z cytowaną powyżej ozdobną inskrypcją. Dzisiaj można ją oglądać na wystawie w Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego.
Sześć milionów skarbów
Ustawiony w Łomnej mikrotomograf pokazuje na ekranie komputera obraz z wnętrza owada mniejszego od ziarnka grochu. Przechodzimy przez chitynowy pancerz, tchawki i wjeżdżamy do wnętrza jelita owada. Przez ekran przesuwają się obrazy niczym z filmu fantastyczno-naukowego.
– To jest przyszłość tej kolekcji. Nieinwazyjne badanie mikrostruktur, monitoring zmian DNA zwierząt i inne zaawansowane badania na tych sześciu, a może więcej milionach okazów – mówi prof. Iwan. – Mamy tu nawet osobniki z gatunków już wymarłych: gołębia wędrownego, papugi karolińskiej, wilka workowatego czy kolibrów z Ekwadoru. Jakie fantastyczne badania ich genomów można przeprowadzić! – cieszy się.
Hubert Kowalski przypomina, że te cuda trzeba także pokazywać. – Jesteśmy ostatnim krajem w Europie, który nie ma swojego muzeum historii naturalnej. Mamy w rękach prawdziwy skarb. W dobie dbałości o ekologię i planetę tymi zbiorami możemy pokazać cudowną złożoność świata przyrody. To byłaby niezwykła wartość edukacyjna. Marzy mi się stworzenie w Warszawie takiego nowoczesnego muzeum jak w Tokio, czy w Nowym Jorku. Zbiory już są. Tylko je udostępnić – dodaje Hubert Kowalski.
TEKST Marcin Jamkowski ZDJĘCIA Marzena Hmielewicz / Adventure Pictures
Projekt był rozwijany dzięki Stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Skrócona wersja artykułu ukazała się w świąteczno-noworocznym numerze magazynu Newsweek Polska (2020).
Autorzy dziękują za pomoc prof. Dariuszowi Iwanowi, dr. hab. Hubertowi Kowalskiemu z Muzeum Uniwersytetu Warszawskiego oraz wszystkim pracownikom terenowej stacji badawczej Muzeum i Instytutu Zoologii PAN w Łomnej i kolegom z Oddziału Polskiego The Explorers Club.