Wisła skarbów
Upór i anielska cierpliwość do kaprysów rzeki pozwoliły archeologom i eksploratorom wydobyć z dna Wisły 20 ton bezcennych zabytków.
Wyłania się z nich obraz XVII-wiecznej stolicy Polski jeszcze bogatszej i jeszcze piękniejszej niż dotychczas przypuszczano.
Tekst Marcin Jamkowski*
Zdjęcia Marcin Jamkowski i Marzena Hmielewicz / Adventure Pictures
Deszcz lał taki, że świeżo wyschnięte dno Wisły na powrót zamieniło się w błotniste grzęzawisko. Po tłumie gapiów przyglądających się z brzegu pracom naszej grupy nie został nawet ślad. A i sama nasza grupa, która szukając zaginionych zabytków w porywach liczyła kilkanaście osób, stopniała w tym deszczu do zaledwie osób dwóch – dr. hab. Huberta Kowalskiego oraz niżej podpisanego. Przy pomocy potężnej koparki, która przesuwała wielkie głazy z dna rzeki, przeczesywaliśmy teren, który – jak nam się wydawało – znaliśmy jak własną kieszeń sześć, pięć, cztery i trzy lata temu. Jednak rzeka nas zwodziła. To, co przebadaliśmy dokładnie na dnie Wisły w jednym roku, po przejściu jesiennych deszczy, zimowych lodów i wiosennych powodzi w kolejnym sezonie wyglądało zupełnie inaczej. Tam, gdzie w jednym roku była w rzece kilkumetrowa głębia, w następnym zdarzała się mielizna. Gdzie w jednym sezonie mogliśmy brodzić w kaloszach – w kolejnym nurkowaliśmy z butlami.
W tym lejącym deszczu przeczesywaliśmy z dr. Kowalskim teren, na którym dzięki naturalnym, geologicznym siłom przyrody – przemieszczaniu się podwodnych wydm, na powierzchni „wykiełkował” narożnik marmurowego łuku. Ostrożnie go wykopując ukazał nam się w całej ponad metrowej długości – gładko obrobiony, z szalenie ozdobnymi frezami. Zabytek wciąż lśnił się wypolerowaną powierzchnią mimo spędzenia w wodzie i wiślanym piachu i mule trzech i pół stulecia. Liczyliśmy na to, że nie leży tu sam. Przesuwając kilkuset kilogramowe głazy koparką zyskiwaliśmy dostęp do kolejnych miejsc. Kopiąc i wypłukując piach specjalnymi pompami przeszukiwaliśmy metr za metrem. Deszcz rozpuszczał podsychające dno rzeki zamieniając je w gliniaste bagno, w którym jedynym wyjściem było brodzenie w skafandrach nurkowych. I to właśnie w takim błotnistym bagnie trafiliśmy rękami na coś, co przyspieszyło nam tętno natychmiast. Na rzecz, której kształtów nie dało się pomylić z niczym innym… Na potężną XVII-wieczną armatę! Gdy po opasaniu armaty pod wodą specjalnymi taśmami dźwig podniósł zabytek i pierwszy raz zobaczyliśmy go na powierzchni, zaczęliśmy się cieszyć jak małe dzieci.
– Mówiłem, że będą! – wołał dr Kowalski.
– Sześć lat! Sześć lat szukaliśmy! – krzyczałem.
Złota Era głodnego imperium
Zaczęliśmy w 2009 roku. We trójkę z dr Justyną Jasiewicz i dr Hubertem Kowalskim pracownikami naukowymi Uniwersytetu Warszawskiego, postanowiliśmy szukać zaginionych zabytków. Impuls dały odnalezione przez dr. Kowalskiego w archiwach dokumenty. Ten archeolog specjalizujący się w antyku trafił na wymianę korespondencji, jaką w czasach Drugiej Wojny Północnej, zwanej powszechnie Potopem Szwedzkim prowadził polski król Jan Kazimierz ze starostą warszawskim. Obaj panowie byli zatroskani losem królewskich zabytków.
– Szwedzi ogołocili w czasie potopu Polskę z masy cennych rzeczy. Rabowali biblioteki, kosztowności, dzwony z kościołów, stroje, a nawet meble, pościele i kafle z podłóg rezydencji magnackich – opowiada dr Kowalski.
Szwecja w tamtym czasie nie była krajem, jaki znamy dziś – neutralnym, przyjaznym, tolerancyjnym i otwartym. Była zacofanym zaściankiem Europy i głodnym imperium, które postanowiło z Bałtyku uczynić swoje morze wewnętrzne, a dzięki grabieżom dokonywanym w czasie Wojny Trzydziestoletniej i trwającym wiek potyczkom z Polską, Rosją i Danią dokonać cywilizacyjnego skoku. – Do dziś o XVII stuleciu Szwedzi mówią „Złoty Wiek” – opowiadał mi mieszkający w Skandynawii zaprzyjaźniony archeolog z USA.
Według licznych naukowców nikt wcześniej, ani później nie ograbił Polski aż tak, jak zrobili to właśnie w latach 1655-1660 szwedzcy poddani króla Karola X Gustawa. Z zamków zostawały zgliszcza – jak na przykład z Orlich Gniazd, a splądrowane miasta wyludniały się. Z dużych aglomeracji tylko Lwów i Częstochowa oparły się szwedzkim wojskom. Spadek liczby ludności na niektórych obszarach wynosił aż 80 proc!
Najmocniej ucierpiała Warszawa. Przechodziła kilkukrotnie z rąk do rąk, a przez Szwedów była łupiona systematycznie. Miasto, które zaledwie od półwiecza było stolicą kraju bardzo zamożnego dzięki handlowi zbożem, olśniewało rezydencjami magnatów, kościołami, pałacami. Teraz te perły architektury jedna po drugiej zdane były na niełaskę szwedzkiego feldmarszałka koronnego Karola Gustawa Wrangla, który z przyjemnością kierował wywózką wszystkiego co cenne. Warszawski starosta meldował więc monarsze, w odnalezionej w archiwach korespondencji, że królewski pałac ogołocono z marmurów, dekoracji oraz dzieł sztuki, a wszystko załadowano na wiślane barki – tzw. szkuty, w czasach pokoju używane do spławiania Wisłą zboża do Gdańska. I że co najmniej jedna z tych szkut zatonęła ze skarbami. Król odpisał szybko – nakazał podjąć próbę wydobycia marmurów i ich zabezpieczenia.
Czy się to jednak udało, czy królewskie marmury zostały wydobyte już w XVII wieku? Tego nie wiedzieliśmy rozpoczynając poszukiwania. Nie wiedzieliśmy nawet gdzie szukać, bowiem ani król Jan Kazimierz, ani warszawski starosta nie napisali GDZIE właściwie ta szkuta zatonęła! Na Podzamczu, czy 10 kilometrów dalej na Bielanach?! Postanowiliśmy jednak zaryzykować i zrobić rozeznanie.
Orzeł bez skrzydła
Wraz z naukowcami z dwóch innych uczelni, korzystając ze wsparcia UW, policji rzecznej, straży pożarnej, Ministerstwa Dziedzictwa i Kultury Narodowej, Narodowego Instytutu Dziedzictwa, warszawskiego ratusza i służb miejskich zmontowaliśmy ekspedycję, która przy użyciu różnego rodzaju metod hydroakustycznych (sonarów, echosond, profilomierza osadów dennych) próbowała zajrzeć pod wodę i zobaczyć gdzie na dnie Wisły i pod dnem leżeć mogą „skarby”. Przez pierwsze dwa lata pływania po wiślanych falach nie znaleźliśmy jednak w rzece nic poza stosami naturalnych, polodowcowych kamieni rzecznych. Wtedy dr Kowalski odnalazł kolejną wskazówkę w archiwach. Okazało się, że na fragmenty ładunku wiezionego na pokładzie szkuty natknęli się przypadkiem piaskarze warszawscy w 1906 roku. Z ówczesnych relacji prasowych wynika, że wydobyli rzeźbę delfina (fragment fontanny), wazony ogrodowe i kule armatnie. Próbowali podnieść także rzeźbę orła, ale ułamało im się skrzydło i zabytek z powrotem utonął w nurcie. Badania po jednym dniu przerwali carscy urzędnicy, a samo skrzydło zaginęło w czasie II Wojny Światowej. Lecz niestety i oni jak wcześniej król i starosta nie zdradzili miejsca odnalezienia skarbu. Jednak z kolejnego pisma znalezionego przez archeologa wynikało, że 40 lat po znalezisku piaskarzy, wkrótce po wyzwoleniu Warszawy, syn jednego z piaskarzy, niejaki pan Paź, zgłosił się z prośbą o zapomogę do Rady Narodowej. – Napisał w podaniu, że ojciec wydobywał zabytki z Wisły, że wiele ich pod wodą mogło pozostać i dodał, ku mojej ogromnej radości, że działo się to „na wysokości warszawskiej Cytadeli”! – opowiada dr Kowalski.
Następnego dnia zaczęliśmy nurkowania. Po kilku dniach trafiliśmy na pierwsze marmury…
Rzeka skarbów
Kapryśna Wisła, która wcześniej potrafiła nas przegonić wypuszczając przeciw naszej łódce falę powodziową, po raz pierwszy w 2011 roku wreszcie się do nas uśmiechnęła. Nurkując w nurcie i przeszukując pobliskie płycizny natknęliśmy się na 99 zabytków – w sumie aż sześć ton(!) XVII-wiecznych arcydzieł wykonanych z marmuru i alabastru. Dokumentacja znalezisk, pomiary, rysowanie i opisywanie miejsca trwało tydzień. Aż w końcu pływającym dźwigiem z pomocą nurków mogliśmy podnieść z dna rzeki te wszystkie rzeźbione „cacka”. Naszym oczom po raz pierwszy ukazywały się kamienne łuki, marmurowe futryny, parapety, nadproża, dziesiątki kafli z posadzki i ozdobne dekoracje. Gładkie, z widocznymi łączeniami na kołki osadzane w ołowiu, pokryte warstwą wiślanych glonów i mułu. A wszystkie przeleżały w wodzie 350 lat!
Absolutnym hitem okazał się być dwumetrowy trójkątny marmurowy fragment ozdobnej arkady (tzw. międzyłucze): po podniesieniu okazało się bowiem, że jest na nim wyrzeźbiony ogromny snopek, a to jest… królewski herb samych Wazów!
– Marmury pochodzą z polskich kamieniołomów Chęcin, Dębnika i Zygmuntówki (stamtąd pochodziła pierwsza kolumna Zygmunta). Sposób ich obróbki wskazuje na początek XVII stulecia. Część drobniejszych przedmiotów to tzw. importy: zabytki z alabastru pochodzące z Niderlandów – podsumował plon dr Hubert Kowalski.
Jeżeli jest jakaś bogini Wisły, to chyba spodobała jej się nasza praca. W następnym roku bowiem woda opadła do poziomu nie notowanego od czasów, gdy prowadzi się jego zapisy – od około 200 lat. Miejsca znane nam tylko z wcześniejszych zapisów sonaru, mogliśmy obejrzeć gołym okiem. Inne, które w czasie pomiarów leżały 3-5 metrów pod wodą, dziś kryła woda ledwie po pas. Szybko znaleźliśmy fragmenty drewnianego wraku. Wręgi, fragmenty poszycia dna, deski z burt – a wszystko łączone na drewniane kołki, na duże, niekształtne kwadratowe nity, z wycięciami do przeciągnięcia stabilizujących konstrukcję powrozów. Ale czy to wrak „naszej” szkuty, która wiozła królewskie skarby – tego nie wiadomo. 100 metrów od niego natknęliśmy się na prawdziwą „ławicę” marmurowych fragmentów – kawałki elewacji, arkady ogrodowej, podłóg i parapetów oraz 700-kilogramowe zdobione nadproże i 30 kul armatnich. – To szczególne znalezisko, bo o kulach wspominali piaskarze. Jesteśmy we właściwym miejscu! – ekscytował się dr Hubert Kowalski. Kilka razy musieliśmy przerywać prace, kiedy naszym oczom ukazywały się ładunki bardziej współczesne – pociski od haubic i armat, granaty, pociski moździerzowe. Policja zamykała wówczas teren, a nas z opresji ratowali saperzy.
Większość odnajdowanych wtedy przedmiotów była po prostu piękna. Furorę zrobiła manierystyczna marmurowa fontanna ogrodowa z czterema rzeźbionymi twarzami wypluwającymi wodę. Twarze które spędziły 350 lat pod wodą i mulistym piaskiem, dzisiaj wyglądały jak spod igły! Tuż obok niej spoczywał element kominka lub obramienia portretu z importowanego z Niderlandów czarnego marmuru, „ozdobiony”… XVII-wiecznymi graffiti z nazwiskami i datami. W pobliżu odkopaliśmy dwumetrowe kartusze herbowe, elementy marmurowej balustrady, elementy kolumn, marmurowe, rzeźbione wsporniki do ław ogrodowych, fragmenty schodów i… 250 marmurowych kafli z zamkowej posadzki oraz misy do ogrodowych fontann. Największym zaskoczeniem dla nas wszystkich było jednak kilkanaście… wielkich, drewnianych kół od armat! Kilka zachowanych w doskonałym stanie, kilka zbutwiałych, rozpadających się na fragmenty. Obok leżało także wiele elementów wozów – dyszle, osie, metalowe łączniki. Szybko dobiliśmy do kolejnych sześciu ton królewskich marmurów! Niektóre były tak ciężkie, że do ich podniesienia używaliśmy policyjnego śmigłowca.
Muszę się przyznać – byłem wtedy przekonany, że to, co udało się nam odsłonić, to już wszystko. Że nic więcej w tym miejscu na dnie Wisły już kryć się nie może. Jakże byłem naiwny! Wystarczyły dwa lata, jedno większe wezbranie wód, jedna mroźniejsza zima, gdy lód żłobił dno i sam przesuwał głazy i kolejne zabytki „wykiełkowały” w tym roku z wiślanego piasku!
Wisła zaprosiła nas szerokimi ramionami opadając jeszcze 8 centymetrów poniżej poprzedniego rekordu – do poziomu 44 cm. Wykorzystaliśmy to jak tylko się dało najlepiej… również bijąc rekord. W ciągu miesiąca pracy wydobyliśmy kolejnych osiem ton marmurów. Dech zaparło nam w piersiach, gdy odkopaliśmy cztery przepiękne dwumetrowe obeliski ze wspaniałymi podstawami. A każda z tych podstaw stoi na czterech kulkach zrobionych z marmuru o przepięknych, gęstych słojach, wyglądających niczym drewno. Znaleźliśmy kolejnych kilkanaście stu i dwustu-kilogramowych łuków. Kapitele i bazy kolumn, tzw. konsolę z rzeźbionymi cekinkami, która podtrzymywała loggię, kolejne drewniane koła, dwie zbroje, drewnianą kartaczownicę (rodzaj dawnego granatu), ramy portretowe, jeszcze więcej kul armatnich i zdobione nadproża.
Jednak hitem były armaty. Dwie! Wyjęte właśnie w ten deszczowy poranek spod kilku ciężkich marmurów. Leżały metr pod dnem rzeki. Po obu armatach widać, że należały do nie byle kogo. Na górnej ich części są uchwyty w formie dwóch ozdobnych rzeźb delfinów skaczących przez fale. Zapewne ich właścicielem był król Jan Kazimierz. Co było wielką niespodzianką dla ekspertów z Muzeum Wojska Polskiego, którzy przyjechali je obejrzeć, zachowały się nawet ołowiane blaszki zasłaniające otwór zapałowy, do którego przytykało się lont.
– Mówiłem ci że będą! Jak wieźli kule armatnie to musiały być i armaty! – triumfował dr Kowalski.
Pałac na bulwarach
Od kiedy z wiślanej wody wyłonił się pierwszy marmur herbem Wazów, dr Kowalski i jego koledzy po fachu próbowali ustalić z której z warszawskich rezydencji pochodzą zabytki. Początkowo szala zwycięstwa przechylała się na korzyść Zamku Królewskiego. – Jednak teraz uważamy, że pochodzą one raczej z Pałacu Kazimierzowskiego – mówi dr Kowalski. Dzisiaj ten stojący przy Krakowskim Przedmieściu pałac jest siedzibą rektoratu Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak w wieku XVII nosił nazwę Villa Regia i był prywatną rezydencją króla. Z uwagi na wytworne otoczenie czasem zwany był także Pałacem Ogrodowym. To w nim Jan Kazimierz, który wbrew sienkiewiczowskim opisom był człowiekiem raczej wycofanym i nieśmiałym, chętnie chował się przed zgiełkiem oficjalnego życia i hałaśliwego Sejmu, którego siedzibą był Zamek Królewski. I to właśnie tam zaprosił włoskich architektów do stworzenia swojej pięknej prywatnej siedziby i ogrodu. Najprawdopodobniej to z tych królewskich ogrodów mogą pochodzić odnalezione przez nas fontanny. A liczne przepiękne marmury mogą być z kolei fragmentami ozdobnej, wejściowej klatki schodowej, po której do dziś nie został ślad, lub jakiegoś portalu, wystawnej bramy wjazdowej. Niestety dokładne szkice Pałacu Kazimierzowskiego z czasów Potopu się nie zachowały. Naukowców czeka więc układanie wielkich puzzli!
Wszystkie zabytki poddane zostaną długiej konserwacji. Zapewne za kilka lat trafią do jednego z warszawskich muzeów. Być może do tworzącego się właśnie w Cytadeli – zaledwie kilkaset metrów od miejsca ich odnalezienia – Muzeum Historii Polski. Albo do zmieniającego się właśnie Muzeum Warszawy, które miałoby wznieść na nadwiślańskich bulwarach, w osi Pałacu Kazimierzowskiego, osobny nowoczesny pawilon, który pomieściłby królewską kolekcję.
My tymczasem będziemy prowadzić następne poszukiwania, tym razem w wiślanych głębiach – z sonarami i z użyciem nurków. Wciąż nie mamy przecież orła!
—
* Autor jest nurkiem i reżyserem filmu dokumentalnego „Uratowane z Potopu” (razem z Konstantym Kulikiem). Jest wiceprezesem Oddziału Polskiego The Explorers Club.
Więcej o historii skarbów i przygodach związanych z ich poszukiwaniem oraz dziennikarskim śledztwem prowadzącym aż do Szwecji przeczytać można w naszej książce „Uratowane z potopu„.